Wstałem dość późno, ale zdążyłem jeszcze na śniadanie w hotelu. Na dzisiaj mam zaplanowany Pałac Letni. Jadę metrem w nieznaną mi do tej pory część Pekinu. Wysiadam na jednej z ostatnich stacji. Przed wejściem do Pałacu znani sprzedawcy najróżniejszego pamiątkowego badziewia oraz coś w rodzaju hmm... rynek to za duże słowo, w każdym bądź razie jest kilka straganów z owocami i warzywami mniej lub bardziej znanymi. Zauważyłem to już wcześniej, a teraz to tylko się potwierdziło. Chińczycy lubią jeść te długie ogórki szklarniowe w całości, nie obrane i bez soli. Po prostu wcinają je tak jak my jabłka. Znajduję jedno z wejść do Pałacu Letniego, kupuję jak zawsze bilet full opcję za 60 RMB – 30 zł. Znany mi już temat że wejście do głównego kompleksu to jedno, a potem za każdą atrakcję trzeba płacić dodatkowo, więc jeden bilet na wszystko wychodzi taniej. Szwendam się po różnych miejscach w ogromnym parku, oglądam różne budynki, ale co mnie zaskakuje, jest bardzo mało ludzi. W końcu przechodzę przez jakieś wzgórze i po drugiej stronie, nad brzegiem jeziora... są... ONI. Tu się schowali. Tłumy rozwrzeszczanych Chińczyków, aż ciężko się przecisnąć. Musieli ich tu upchnąć jakimś innym wejściem. Zabieram się stamtąd czym prędzej, kierując się w spokojniejsze części parku w którym położony jest pałac. Przy okazji wykorzystuję wejściówki w różne ciekawe zakamarki. Spotykam też pierwszy raz Polaków. Rozmawiamy chwilkę, mówią że są już od roku w podróży dookoła świata. Wracam w kierunku skąd przyszedłem zostawiając sobie na koniec fosę. Tutaj idę wąziutkim chodnikiem, mając po jednej stronie sklepiki i pracownie artystów, a po drugiej niczym nie odgrodzoną wodę. Zatrzymuję się przy pracowni starszego pana, który ma dla turystów szereg atrakcji. A to wróżby w ciasteczkach, a to na papierze ryżowym coś tam dla nich napisze, a to jakieś talizmany na szczęście. Całkiem fajny, przypomina swoim wyglądem średniowiecznego maga.