Pobudka 5:00 robimy śniadanie i o 6:00 wychodzimy. Jest mgliście, szaro i wilgotno. Myślimy – cóż, poranek w górach jakich wiele, pewnie zaraz się wypogodzi. Idziemy w górę drogą, którą wczoraj przyjechaliśmy. Idzie się dość szybko i kilometry ubywają. Kinga zgrała na telefon szlak na Djeravicę z Wikiloc. Na razie nie ma potrzeby sprawdzać bo droga jest oczywista. W pewnym momencie mgła jest bardzo gęsta, dochodzimy do końca drogi i mamy do wyboru, albo przeprawianie się w bród przez rzekę, albo… no właściwie nic. Woda lodowata, po kolana, mgła jest taka że drugiego brzegu nie widać. Do tego po drugiej stronie słychać szczekanie psa i to raczej z dźwięku, który z siebie wydobywa można sądzić, że to pies jakiś taki bardziej „gabarytowy”. Co do psów to w każdej relacji, którą czytaliśmy były opisywane jako realne zagrożenie. Są to najczęściej psy pasterskie, które pilnują owiec i bywają agresywne – bo taka jest ich rola. Wyciągamy wikiloca i patrzymy że przeszliśmy zejście z drogi. Nasze miny bezcenne. „Ale gdzie? Przecież nic nigdzie nie było?” Cofamy się kawałek do miejsca, w którym na nawigacji ktoś wytyczył drogę. Nic tam nie ma. Żadnego znaku, ścieżki. W tym miejscu rośnie krzak. Wchodzimy w ten krzak i idziemy kawałek lasem. Po chwili na kamieniu pojawia się znak zaznaczony czerwoną farbą. Bez wikiloca byłoby to nie do odnalezienia. Zaczynamy dość strome podejście i tu co jakiś czas mijamy oznaczenie szlaku. W pewnym momencie wychodzimy na drogę. To ta sama droga którą szliśmy tylko, że dzięki temu stromemu podejściu zaoszczędziliśmy kilka kilometrów marszu i pokonywania rzeki. Teraz częściowo przez las, częściowo drogą docieramy do ostatniej osady na szlaku.
Jak to jest z tą nazwą góry? W zależności od języka (albański, serbski, angielski) występują różne nazwy tego szczytu. Tak więc mamy Deravica, Gjeravica, Djeravica i Daravica. Wszystkie są poprawne.