Popołudniu wróciłem do centrum i poszedłem przejść się deptakiem. Tutaj widać jak bogatym krajem są Chiny. Salony najbardziej renomowanych marek odzieżowych, jubilerskich, informatycznych, samochodowych i kto wie co tam jeszcze. I to nie były podróbki. Miałem też pierwsze kontakty z miejscowymi naciągaczami. Samotny biały człowiek jest łakomym kąskiem więc co chwilę ktoś próbował mi coś sprzedać. Ponieważ nie miałem ochoty na ciągłe nagabywanie skręciłem w boczną uliczkę gdzie była cała masa drobnych sklepików oraz straganów z powiedzmy „nietypowym” jedzeniem. Obiecałem sobie że codziennie pójdę na takie jedzenie bo jak nie tam to gdzie będę miał okazję spróbować takich dziwactw. Na pierwszy ogień poszedł wąż smażony na patyku. Szczerze mówiąc gdyby nie to że było długie i wyglądało jak wąż, a sprzedawca wołał „snake” nie odróżniłbym w smaku tego od drobiu. Było całkiem dobre, jeżeli gdzieś będę miał jeszcze okazję to spokojnie sobie takiego zjem. Popiłem to zamrożoną colą, dosłownie, musiałem trochę poczekać aż cokolwiek wyleci z butelki. Poszedłem jeszcze kupić butelkę miejscowej wódki w celu odkażenia. Jednak flora bakteryjna jest tutaj zupełnie inna i trzeba popijać posiłki alkoholem żeby się nie rozchorować. W hotelu udało mi się połączyć na skypie z domem i podzielić pierwszymi wrażeniami. Na koniec dnia chlasnąłem z gwinta ciepłej wódki bo ani nie było w co tego przelać, ani lodówki w pokoju nie miałem. Brrrr – obrzydlistwo.