Pierwsze dwa dni spędzamy wylegiwując się na szerokiej, piaszczystej plaży. Jest koniec maja, więc woda jest jeszcze trochę chłodna – oczywiście jak na tamtejsze warunki, bo pisząc chłodna mam na myśli maksymalną temperaturę jaką osiąga nasz Bałtyk. Nie przeszkadza mi to jednak w kąpielach, córka też nie narzeka, tylko żona woli nie wchodzić na dłużej. Za to słonko przypieka mocno. Przed samą plażą jest market, w którym za każdym razem kupujemy czteropak zmrożonego piwka, w taki upał to jest naprawdę przemiłe. Za to w hotelowym basenie woda ma przyjemną temperaturę, więc tam nikt się nie boi zanurzyć. Wieczorami chodzimy sobie po mieście, a że atrakcji jest mnóstwo to czas szybko płynie. Zauważyliśmy ciekawe zjawisko, że kiedy idziemy tylko we dwójkę z żoną zaczepia nas mnóstwo naganiaczy, którzy proponują nam odwiedzenie miejscowych klubów, a kiedy idziemy z córką mamy spokój. Po prostu z dzieckiem nie jesteśmy dla nich klientami.
W pobliżu naszego hotelu było mnóstwo sklepików z pamiątkami prowadzonych przez hindusów. Córce bardzo spodobał się strój do flamenco. Nie mogliśmy jej odmówić widząc jak świecą się jej oczy. Piękna czerwona suknia, kokarda do włosów, no i najważniejsze – buty na obcasie. Dla siedmiolatki to niesamowity prestiż. Jak zwykle miałem ubaw targując się z hindusem, który mówił ze nic nie zarobi, ale na końcu oboje byliśmy zadowoleni. Do końca wakacji codziennie nam machał uśmiechnięty wołając „hello my friend”.