W końcu nadszedł dzień wyjazdu. Rano żona odwiozła mnie na dworzec w Poznaniu skąd pociągiem pojechałem do Warszawy. Tam autobusem na lotnisko i miałem jeszcze bodajże 3 godziny do wylotu. Trochę się wynudziłem, ale ekscytacja rosła z każą chwilą. W końcu poszedłem się odprawić i ustawić do długaśnej kolejki do kontroli bezpieczeństwa. Dreamlinery były wtedy uziemione, bo miały więcej usterek niż rusek wojska i leciałem starym Boeingiem, który już dawno powinien być na emeryturze. Miejsce przy oknie ale na skrzydle więc widoki mocno ograniczone. Po około 2 godzinach lotu wlecieliśmy w noc, ale daleko na północy był cały czas widoczny jaśniejszy fragment nieba – dzień polarny. Obsługa na pokładzie... ehh... plastikowe żarcie na styropianie, filmów żadnych nie było, bo odtwarzacz video zepsuty. Tak to nie pomyłka, mieli kasety video, aż strach pomyśleć jakie hity sprzed 20 lat byłyby do oglądania. Pewnie „Kevin sam w domu i „Szklana pułapka”. Osiem godzin nudów, a zdrzemnąć się ciężko bo miejsca mało. Jednym słowem nasza duma, narodowy przewoźnik LOT.