Po powrocie do wioski wyciągamy placinty i robimy przerwę. Na ławce siedzi trzech „zmęczonych” miejscowych. Za pewne przyjęli już sporą dawkę wina. Po chwili w progu sklepiku pojawia się sprzedawczyni i woła do nas:
- rebiata, a wino chatietie?
Człowiek ma 40 lat a tu ktoś do niego mówi „rebiata” Nie trzeba było wołać nas dwa razy.
Idziemy do sklepiku, pani ma białe wino, cena jak poprzednio 10 lei czyli 2 zł za litr. Dała nam oczywiście do spróbowania. W smaku trochę cierpkie, ale zachwala że winogrona nie pryskane. Patrzymy na siebie z Kingą i już wiemy że bierzemy, pytanie tylko ile. Tymczasem pani sklepowej (takież żywcem wyjętej z lat 70-tych w fartuchu i opasce we włosach) gęba się nie zamyka. Zaczyna opowiadać że ostatnio moda się zrobiła na wchodzenie na ten pagórek. Że prawie codziennie ktoś przyjeżdża z różnych krajów Europy, a jeszcze niedawno nikogo tu nie było. W końcu pada argument obok którego nie możemy być obojętni:
- wciera Czechy byli. Dziesiat litrów wzieli
- no to my toże dziesiat litrów wezmiem
Tak jak poprzednio w plastikowych butelkach po wodzie 10 litrów wina wylądowało w naszym bagażniku. Rozmowa się kleiła, innych klientów w sklepie nie było więc przeszło pół godziny opowieści minęło nie wiadomo kiedy. Zresztą poza cukierkami i winem na zapleczu nic więcej godnego uwagi w tym sklepie nie było, pewnie dlatego nikt nam nie przeszkadzał.
Do Kiszyniowa wracamy już wieczorem. Nie chce nam się iść nigdzie na kolację i robimy ją w hotelowym pokoju. Mamy pyszny chleb i sery z targu, do tego owoce, warzywa no i mnóstwo wina.