Po powrocie z Siam Parku zrobiliśmy sobie 2 dni wolnego. Następnie wypożyczyliśmy samochód na 2 dni i ruszamy w tourne po wyspie. Wejście na El Teide zaplanowaliśmy już dużo wcześniej, gdyż od górnej stacji kolejki jest ściśle chroniony rezerwat, do którego wydawana jest limitowana ilość pozwoleń na wejście. W sezonie jest dość dużo chętnych dlatego też trzeba to robić z około miesięcznym wyprzedzeniem. Jedziemy serpentynami przez pola lawy i po około godzinie docieramy na parking przy dolnej stacji kolejki. 95% ludzi wjeżdża na górną stację stoją chwilę i podziwiają widoki, a następnie zjeżdżają z powrotem. Dla nas to za łatwe. Owszem, żeby zaoszczędzić na czasie wjeżdżamy i my. Samo wejście nie stanowi żadnej trudności, ale jest bardzo długie i mozolne. Najczęściej wchodzący pieszo dzielą wejście i powrót na 2 dni, my nie mamy tyle czasu. Po wjechaniu na górną stację zakładamy ciepłe ciuchy i idziemy do punktu kontrolnego gdzie strażnik dokładnie sprawdza w systemie dokumenty każdego z nas czy mamy pozwolenie na wejście i czy na ten konkretny dzień. Przechodzimy przez bramkę i powoli krok za krokiem zaczynamy podejście. Bardzo szybko łapiemy zadyszkę. Różnica wysokości jest zabójcza. 2 godziny temu byliśmy na wysokości 3 m n.p.m. A teraz jesteśmy powyżej 3000. Temperatura zaczyna spadać bardzo szybko. Dobrze że zabraliśmy te wszystkie ciepłe ciuchy. Zaczynam liczyć kroki. Najpierw 100 i chwila odpoczynku, później przerwa co 50 kroków i odpoczynki stają się coraz dłuższe. Wreszcie docieramy na szczyt 3718 m n.p.m. To najwyższy szczyt jak do tej pory na jaki weszliśmy. Jesteśmy sami. Bardzo mocno wieje, temperatura około 5 stopni, ale widoki wynagradzają to wszystko. Wyraźnie widać krater wulkanu, który się zapadł, kalderę i znaczną część wyspy. Niestety chmury nie pozwalają zobaczyć całej wyspy, oceanu i innych Wysp Kanaryjskich. Szkoda. Spędzamy tam chwilę i zaczynamy schodzić. W dół idzie się bezproblemowo. Po drodze mijamy ustawione sejsmografy rejestrujące nastrój wulkanu. W pewnym momencie dochodzimy do miejsca gdzie skały są żółte i wyraźnie daje się wyczuć zapach siarki. Wkładam rękę w otwór i natychmiast cofam – parzy. Gorące powietrze faluje przy otworze z którego wydobywa się nieprzyjemny zapach. Docieramy do bramki wejściowej, ale nie kierujemy się dalej do wagonika tylko zaczynamy schodzić pieszo. Góra cała jest pokryta zastygłą lawą o bardzo nieregularnych i ostrych krawędziach. Wśród tego krajobrazu wyorana jest wąska ścieżka, gdzie z trudnością mogą się minąć dwie osoby. Stopniowo zaczynamy zrzucać z siebie kolejne warstwy ciuchów. Wreszcie docieramy do schroniska na wysokości 3260 m. Jest otwarte, w środku wyposażone w automaty z napojami i batonami, nie ma nikogo z obsługi. W tym schronisku najczęściej nocują podchodzący pieszo, ale jest jeszcze za wcześnie. Zjawią się tutaj pod wieczór. Idziemy dalej w dół. W pewnym momencie dochodzimy do szutrowej drogi, która wije się serpentynami. Mimo znaków zakazujących schodzenia z drogi widać ścieżki wydeptane na skróty. Idziemy nimi zaoszczędzając spory dystans. Co kawałek mijamy bomby wulkaniczne – wielkie głazy wyrzucone przez wulkan, które dokulały się aż tutaj. W końcu docieramy do parkingu, tyle że nie tego na którym mamy samochód. Natalia ma już dość więc zostają z Kingą, a ja idę asfaltową drogą około 2 km do miejsca gdzie zostawiliśmy auto. Przyjeżdżam po nie i wracamy zadowoleni do hotelu gdzie w basenie relaksujemy się po ciężkim dniu.