Jak tylko rano zaczęło robić się szaro obudziły nas jakieś hałasy. Ogromne stada mew gniazdujące w licznych pustostanach zaczynały się drzeć niemiłosiernie. Super :( pospać też się nie da. Poleżeliśmy jeszcze trochę i idziemy na śniadanie. Może będzie lepsze od wczorajszej kolacji. Nie było :( Na cały hotel kilka pokrojonych pomidorów i ogórków, miseczka dżemu i kilka plasterków czegoś co miało być żółtym serem a w rzeczywistości było jakąś mazią. A i zapomniałbym, była jakaś pani kucharka, która robiła jakieś placki na ciepło bez smaku, a konsystencja tego była jak guma. Tylko pierwszego dnia daliśmy się na nie namówić. Dramat, tragedia nie wiem jak jeszcze to opisać. Jedyne co nadawało się do jedzenia to bagietki.
Dobra, dosyć tego, idziemy na plażę. Ale nie ma słońca, do tego mocno wieje. Bierzemy coś z długim rękawem. Plaża w Agadirze jest gigantyczna. Różnica między odpływem, a przypływem powoduje lekko licząc jakieś 100 metrów różnicy w jej szerokości. Mnóstwo tubylców wyznacza liniami boiska i grają całymi godzinami w piłkę. Bo i co mają robić. Jedyne zajęcie to nagabywać turystów, a tych coraz mniej. Idziemy sobie tą plażą w kierunku góry i co chwilę ktoś nas zaczepia próbując nam coś sprzedać. Męczące to oganianie się od wciskaczy. Widzę że Kinga ma minę nietęgą. Głodna, niewyspana, zmęczona, słońca nie ma i jeszcze ci beduini ciągle łażący za nami.