Około południa wyszło słońce. Wracamy do hotelu po ręczniki i idziemy opalać się na plażę. Nasz hotel ma swój kawałek plaży, co poza tym że jest leżak z lepiącą się podkładką ze skaji nie ma żadnego znaczenia gdyż plaża jest gigantyczna, ludzi mało więc nie ma problemu z miejscem. Nie ma też przy plaży żadnego baru czy serwisu więc po wszystko trzeba biegać do oddalonych sklepów. Poszliśmy się wykąpać. Brzeg opada bardzo łagodnie, idziemy daleko, daleko w ocean. Fajnie. Kąpiemy się z Natalią, dla Kingi woda za zimna więc co najwyżej wchodzi do kolan. Wracamy na leżaki. Strasznie mocno wieje i od tego wiatru jest wręcz zimno. Po chwili piach zaczyna zgrzytać w zębach. Jest wszędzie, cali jesteśmy od niego oblepieni. Janusze z parawanami znad Bałtyku miałyby tutaj pole do popisu. Nudy straszne na tej plaży więc po jakimś czasie się zbieramy. Po drodze chcemy kupić coś na ząb bo śniadanie nie było jakieś mocne, a do kolacji jeszcze daleko. Ale zrobienie zakupów w kraju gdzie ciągle za tobą łażą żeby ci coś sprzedać wcale nie jest łatwe. Po pierwsze nie ma szansy żeby sobie coś zobaczyć, zastanowić się bo zaraz nad tobą wisi beduin i już natychmiast musisz kupować i to najlepiej 10 sztuk, i gada i gada. Po drugie tam jest ciągle wszystko pozamykane bo kilka razy dziennie chodzą się modlić. Po trzecie jak tylko blada twarz chce coś kupić cena rośnie dziesięciokrotnie. Ciągłe użeranie się, wykłócanie i targowanie jest naprawdę męczące.