Przyszedł dzień wyjazdu. Nie mam pojęcia jak to wszystko zmieściło się do bagażnika. Tobołów było więcej niż zawsze, ale udało się wepchnąć wszystko pod roletę. Trasa dobrze znana, jechana już kilkukrotnie, więc nie ma się nad czym rozwodzić. Standardowo zakupy w Tesco w Brnie: lentiliki i piwo, zgubienie drogi na Słowacji (jadę bokami bo kupowanie winiety tygodniowej, żeby przejechać zaledwie 70 km mija się z celem), korek na autostradzie na Węgrzech. Nocleg jak zawsze mamy w Szeged. Spaliśmy w tym mieście już kilka razy, zawsze w innym miejscu. Niby wszystkie kwatery były ok, ale jakoś nie powalały. Tym razem również. Okazało się że śpimy u księcia w jakimś domu kleryka czy czymś w tym rodzaju. W ofercie jakoś się tym nie chwalili, do tego cena okazała się trochę wyższa niż miała być. Za to chociaż wjechałem samochodem na podwórko i można było wszystko ze spokojem w nim zostawić. Jesteśmy blisko centrum więc idziemy na wieczorny spacer i coś zjeść. Wiadomo wspaniałe węgierskie jedzenie. Wyjazd był w czasie Euro 2016 – wczoraj Polska przegrała po karnych w ćwierćfinale z Portugalią. Kiedy przechodzimy przez strefę kibica i Węgrzy słyszą że rozmawiamy po polsku mówią nam, że wczoraj całe Węgry kibicowały Polsce. Miłe. Znajdujemy knajpę blisko Cisy. Co prawda nie jest to jakaś węgierska piwniczka, w której można jedząc i pijąc zasiedzieć się do nocy, tylko typowy ogródek dla turystów, ale widok na rzekę, oświetlony most i muzyka przekonują nas żeby zostać. Zamawiamy oczywiście zupę gulaszową. Dostajemy ją w stylowych kociołkach. Pyszna, gorąca i ostra.