Rano robię śniadanie w ogromnym refektarzu. Kilka lodówek, pełno sprzętu kuchennego. O 9:00 już jesteśmy w drodze. Jak zawsze, nie jedziemy na główne przejście do Roszke, przepychać się 2 godziny w kolejce z Turkami, tylko kilka kilometrów dalej do Backi Vinogradi. Jesteśmy jedynym autem na przejściu. Węgier machnął żebyśmy przejechali, Serb zapytał gdzie jedziemy, a jak mu powiedziałem że do Albanii tylko parsknął śmiechem i zapytał czy mam dobrą mapę. Dopiero po jakimś czasie uświadomiłem sobie, że oni nie bardzo się lubią i stąd to parsknięcie. Kilka kilometrów za granicą trafiamy na rajd starych samochodów. Cała kolumna jedzie z naprzeciwka. Na autostradzie wjeżdżam na pierwszą większą stację wymienić trochę eurasów na dinary. Szukam kantoru, ale nie ma nic takiego. I tu przydaje się doświadczenie zdobyte w licznych podróżach i znajomość realiów Bałkanów. Podchodzę do jednego z pracowników i pytam „mjenjalnica u was jest?” a on z uśmiechem pokazuje na kieszeń w spodniach i mówi „jest”. Warto wymienić chociażby na autostradę, bo różnica w opłatach między euro, a dinarami jest taka, że za tą samą kwotę, po przejechaniu autostradą w obie strony, zostało nam jeszcze na obiad. Belgrad przejeżdżamy bez zatrzymania. Jakoś zawsze chcemy zjechać z głównej drogi i wjechać bardziej w miasto, ale za każdym razem czas nas goni. Jak zawsze już z daleka straszy wieżowiec Zeptera. Już dawno nazwaliśmy go „mordor”. Z autostrady zjeżdżamy na Kragujevac. Kawałek dalej spotyka nas oberwanie chmury. Ulicą płynie potok. Dalej Kraljevo, Raska i jesteśmy na granicy Kosova.