Wychodzimy z lotniska, jest szaro, trafiamy na poranny szczyt. Korek samochodów, sprzedawcy rozkładają się dopiero ze swoimi straganami na ulicach i bazarze. Idziemy w kierunku metra. Szybko ogarnęliśmy o co chodzi. Linie oznaczone są numerami i kolorami i mimo że na stacji gdzie jesteśmy krzyżuje się kilka linii, to idąc po znakach nie sposób nie trafić do właściwej. Bilety po 5 peso czyli około 1 zł. Można się przesiadać do woli i dopóki się nie wyjdzie, jeździć na jednym bilecie. Jedziemy na Zocalo. Ogromny Plac Konstytucji w centrum miasta, kilka atrakcji jest tam koło siebie, więc warto od tego zacząć. W metrze ogromny ścisk. Dobrze że wsiadaliśmy na pierwszej stacji, bo na kolejnych nie było już szansy się wepchnąć do wagonu. Idziemy na plac i zupełnie przypadkowo o 9:00 załapujemy się na ceremonię podniesienia gigantycznej flagi. W wojskowej asyście z muzyką i defiladą. Super. Następnie idziemy do katedry, a przed nią spotykamy biskupa, w bardzo podeszłym wieku. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że patrząc w niebo dziękował za kolejny dzień życia. Obok katedry są ruiny starożytnego miasta Azteków – Templo Mayor. Dalej zapuszczamy się w uliczki wokół placu i powoli kierujemy się do Torre Latinoamericana – kiedyś najwyższego budynku w Ameryce Środkowej. Obecnie są już wyższe, ale ten, który został zbudowany w latach 50-tych XX wieku, jak na tamte czasy był imponujący. Na 43 znajduje się taras widokowy, z którego widać dużą część miasta. Niestety smog nie pozwala zobaczyć wszystkiego. Bilety kupuje się w budynku przy wejściu, dorosły 200 peso, dziecko do 12 lat 70 peso. Nie sprawdzają wieku dziecka i Natalię wepchnęliśmy na ulgowy :) Bilet jest ważny cały dzień, więc można przyjść kilka razy. Podobno wieczorem, po zmroku fajnie widać jak jest miasto oświetlone – niestety nie mieliśmy okazji sprawdzić. Wjeżdżamy szybką windą i dwa piętra po schodach. Przeszklony taras daje możliwość oglądania miasta w każdą stronę. Po zjechaniu na dół chodzimy trochę po mieście i kierujemy się znów w stronę metra. Tym razem jedziemy do sanktuarium Matki Bożej z Guadelupe. Dużą świątynię przypominającą trochę wielki cyrkowy namiot odnajdujemy bez trudu. Legenda o niepiśmiennym Indianinie Juanie Diego i ukazującej mu się Matce Boskiej, której wizerunek odbił się na jego płaszczu jest znana, wiec nie będę jej tu przytaczał. Cudowny obraz, a właściwie odbicie na poncho Juana Diego wizerunku Matki Boskiej znajduje się przy tylnym wejściu, za ołtarzem. Wizerunek ten nazywany nieustającym cudem, uważany jest za cudowny z kilku względów. Po pierwsze powstał na płaszczu wykonanym z włókien agawy. Tkaniny z agawy ulegają biodegradacji i po około 200 latach nie ma po nich śladu, tymczasem płaszcz ma już ponad 500 lat i jest w doskonałym stanie. Po drugie Indianie nie mieli składników do barwników, z których wykonany jest wizerunek, nie mówiąc już o tym że ich prace plastyczne przypominały bazgroły dziecka z przedszkola. Po trzecie w źrenicach Matki Boskiej badacze doszukali się mikroskopijnego wizerunku Juana Diego, któremu się ukazywała przez kilka dni. Kolejną sprawą są oczywiście cudowne uzdrowienia. Po dłuższej chwili kontemplacji idziemy na wzgórze, na którym miały miejsca objawienia. Po drodze mijamy źródełko, w którym Indianie dokonują obrzędu porównywalnego z naszym chrztem. Przynoszą tu maleńkie dzieci i obmywają je wodą ze źródła. Na szczycie wzgórza znajduje się stara Indiańska kapliczka. Na krążeniu po mieście mija nam cały dzień i z żalem, że już trzeba wracać wsiadamy do metra w kierunku lotniska.