Wracamy do Pepe po bagaże. Proponuje nam że zadzwoni po swojego znajomego, który zawiezie nas na lotnisko. W międzyczasie jeszcze prysznic po plaży i około 22:00 przyjeżdża kolega Pepe. Cena jak za normalną taksówkę, ale nie negocjujemy. W końcu dzięki temu że Pepe przechował nasze bagaże spędziliśmy jeszcze jeden dzień na plaży. Na lotnisku jesteśmy przed 23:00, a lot mamy dopiero o 6:00. Krzesełka niewygodne, nie ma się jak położyć, do tego mocno oświetlony hol. Trochę łazimy po lotnisku, za ostatnie pieniądze – trochę CUC, trochę CUP kupujemy jeszcze dwie butelki rumu. Mimo że ceny tylko w CUC i oficjalnie tylko tak się da zapłacić to sprzedawca widząc że dajemy trochę na górkę bez problemu przyjmuje od nas mix walut. Męczymy się przez tą noc. Wreszcie około 4:00 odprawiamy główny bagaż i idziemy jeszcze pomęczyć się półtorej godziny na bezcłówce. W samolocie do Meksyku ogólnie wszyscy wykończeni i drzemią jak tylko się da, a tu po godzinie lotu stewardesy robią karmienie i wielki hałas z budzeniem wszystkich żeby rozdać po batoniku. Wyraźnie nie zaplusowały tym u wszystkich pasażerów. Około 8:00 lądujemy w Mexico City. Tym razem już wiemy o co chodzi z bagażem, że trzeba go odebrać i zanieść kawałek dalej. Podobnie jak za pierwszym razem, przepakowujemy podręczny, zostawiamy w przechowalni i z małymi plecaczkami ruszamy w drogę. Tym razem w planie mamy tylko jedno miejsce, ale za to jakie. Teotihuacan!!!