Sezon w Rumunii podobnie jak u nas jest tylko przez dwa miesiące – lipiec i sierpień. Jest druga połowa czerwca i jesteśmy jedynymi letnikami, którzy zatrzymali się tutaj na 10 dni. Reszta przyjedzie za tydzień – dwa, teraz jedynie na weekendy zwiększa się liczba gości. Po przyjeździe czeka na nas pani zajmująca się domem i mimo że jest pusty ciągnie nas na trzecie piętro. Nie chce mi się przez całe wakacje biegać taki kawał po schodach. Pytamy czy ma coś niżej i tak sukcesywnie schodzimy co piętro niżej. W końcu dzwoni do właściciela, a ten mówi że może dać nam dwa pokoje na parterze bo trójek tam nie ma. O to nam chodziło. Nie dość że parter to jeszcze dwa osobne pokoje. Instalujemy się tu na dłużej. Wspólna kuchnia na wszystkie pokoje w czymś w rodzaju świetlicy na tą chwilę jest właściwie do naszej dyspozycji. Kiedy zjadą się tutaj tłumy może być ciężko się dopchać.
Następnego dnia zaznajamiamy się z Omerem, który idealnie wpasowuje się w międzynarodowy tygiel społeczeństwa rumuńskiego. Jest pół Turkiem pół Mongołem. Zresztą mniejszość turecka jest tu bardzo liczna. Często siadamy wieczorami na tarasie przed domem i opowiadamy o swoich krajach. W domu obok, mieszka rodzina Omera. Synowie z żonami i dziećmi. Bardzo szybko się zasymilowaliśmy. Pewnego wieczoru zapraszają nas na ucztę z okazji końca ramadanu. Impreza jest naprawdę mocna. Przynoszę żubrówkę i mimo że cała rodzina Omera to muzułmanie, nie odmawiają :) Jeśli będziecie kiedyś nad Morzem Czarnym polecam Casa Omer