Dojeżdżamy na przełęcz przy Balea Lac. Zupełnie inaczej zapamiętałem to miejsce kilka lat temu. Teraz wydaje mi się tutaj dużo ładniej i nawet liczne stragany z pamiątkami nie psują wrażenia. Może dlatego że mam czas nacieszyć oczy widokami. W planie atak na Moldoveanu – najwyższy szczyt Rumunii. Przed nami bardzo daleka i długa droga, którą chcemy podzielić na dwa dni marszu. Planujemy wyjście na 6:00 następnego dnia. W Rumunii podobnie jak w krajach Skandynawskich można rozbić namiot w każdym miejscu, dlatego rozbijamy się przy samym jeziorku Balea. Chwilę zajmuje napompowanie materaca, rozłożenie kuchenki i przygotowanie obiadokolacji, ale jest śmiesznie. Wszystkim się podoba taki biwak. Zwabiony zapachem jedzenia pojawia się znikąd pies wielkości cielaka. Niby od niechcenia kręci się wkoło nas i przyjaźnie macha ogonem. Oczywiście Natalia zaraz zaczęła go karmić swoim obiadem i już był naszym najlepszym kumplem. Kiedy jesteśmy przy samochodzie na parkingu podchodzi do nas chłopak i po angielsku pyta czy wybieramy się na Moldoveanu. Jest sam, przyjechał autostopem i chciałby się do kogoś przyłączyć, żeby nie iść samemu. Zgadzamy się i umawiamy na 6:00. W tym momencie opuszczam klapę bagażnika, a on widząc rejestrację zaczyna się śmiać. Polacy? Tak poznaliśmy Piotrka.
Jeszcze ostatnie przygotowania do wyjścia w góry, spakowanie plecaków, tak żeby rano tylko zwinąć biwak, wypić ciepłą kawę i ruszać. Zrobiło się ciemno, temperatura spadła, szykujemy się do spania. Tymczasem wysoko widać światła czołówek ludzi, którzy jeszcze schodzą z gór. Fiuuu… Kozacy. Noc nie należała do tych dobrze przespanych. Było chłodno, woda w jeziorku chlupotała, a przy poruszeniu się jednej osoby pozostałe dwie podskakiwały na materacu.